Zbyszku kochany,
byłeś wspaniałym kompanem na wspólnej drodze. Wielkim, oddanym przyjacielem na którego można było liczyć, szczerym i lojalnym. Brakuje mi Cię tym bardziej, że Twoja obecność i zaangażowanie były całkowicie oczywiste. Stałeś się stałym punktem odniesienia do którego zawsze mogłem się odwołać, zadzwonić i zapytać o wszystko i wszystko omówić. Poradzić się, albo po prostu pogadać. Bardzo będzie mi brakować tych rozmów i spotkań.
Pierwszy raz spotkałem Zbyszka w Sosnówce, bodaj w '93. Pamiętam go z tamtych czasów jako człowieka dość surowego, ale niezwykle zdeterminowanego do praktyki. Z biegiem czasu ta determinacja zmieniła się w oddanie praktyce i niezwykłą wręcz miłość do Roshi Małgosi. Pamiętam, z jakim poświęceniem przyjeżdżał do Sosnówki dzień lub dwa wcześniej żeby wszystko przygotować. Woziliśmy wtedy koślawym wózkiem cały nasz dobytek, aby urządzić zendo. Targaliśmy razem po piętrach dywany, szykowaliśmy kuchnię tak, by wszystko było gotowe na czas. Wtedy, od tej ciężkiej pracy narodziła się nasza przyjaźń.
Zbyszek dał się poznać jako osoba bardzo precyzyjna, uwielbiałem jego uważność kiedy był doanem. Ta precyzja może wyglądała na surowość, a była w rzeczywistości otwartą czujnością. Kiedy uczył innych to zawsze otaczał ich opieką tak, by mogli się poczuć bezpiecznie. Wiem, bo uczył również mnie i nie zapomnę z jakim oddaniem to robił. Nigdy pochopnie nie oceniał, był cudownie wyrozumiały dla błędów innych, ale jak widział fałsz to zawsze otwarcie na niego reagował. Posiadł tajemną sztukę głębokiego serca które szczerze, ale z wielką ostrożnością mówi i reaguje. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek kogoś skrzywdził mając złe intencje.
Mało kto wie, ale Zbyszek pięknie śpiewał. Pamiętam jak na Sylwestra w zendo (to był chyba 2001) kiedy już zabrakło muzyki i sił do tańca Zbyszek zaśpiewał Edytę Gepert. Oniemiałem. Miał piękny głos i zrobił to z naturalną pasją bez udawania czegokolwiek. To jedna z wielu jego tajemnic. Nie zawsze je ujawniał. Kiedyś w Kazimierzu zadzwonił do niego kolega, Ślązak. Zaczęli po polsku, a potem przeszli na śląski. Mój Boże, jak to pięknie brzmiało! Inną jego skrywaną tajemnicą był dowcip. Lekki, rubaszny i bezpretensjonalny. Któregoś razu rozkładaliśmy maty w zendo i już po wszystkim Zbyszek zarządził kinhin dziwnych kroków. Jak w Monty Python. "Tomek! Masz koan. Masz chodzić kinhin jak John Cleese! Nieee! Nie tak! Cleese chodził tak!". I tu następowała doskonała prezentacja koanu John Cleese i jego kroki.
Zżyliśmy się przez te lata.
Spędziłem u Zbyszka trzy dni na tydzień przed jego odejściem. Widziałem jak potwornie cierpi. I widziałem też, że nie robi żadnych uników aby uciec od tego strasznego, wyniszczającego bólu. Odwaga z jaką go przyjmował była bardzo poruszająca. Nie miał złudzeń co do tego co się dzieje. Wiedział, że to droga z której nie można zawrócić. Opowiadał o tym jak kiedyś wyobrażał sobie śmierć i śmiał się z własnych wyobrażeń.
Przeprowadzał mnie przez własne cierpienie. Był bardzo słaby, zasypiał na fotelu a ja razem z nim po nieprzespanej nocy. Potem budził się, opowiadał o swoim lęku, ludzkim, prawdziwym lęku. A kiedy już opowiedział, to widać było ulgę, czuł się bezpiecznie. Znów zasypiał. Wieczorem przebierałem go w piżamę i zanosiłem do łóżka.
Był bardzo ciekaw Sangi. Wciąż dopytywał się o różne sprawy, o sessin w Kazimierzu, o ludzi, co słychać. Sanga była rodziną którą kochał i potrzebował czuć jej obecność nawet, kiedy nie miał już na nic sił.
Nasze ostanie spotkanie było po prostu czułością. Żywą, wrażliwą czułością. Zbyszek dzielił się tym, kim był - swoim bólem, cierpieniem, lękiem, słabością. I robił to z otwartym sercem. Był tak słaby, że nie mógł utrzymać szklanki i co chwilę się oblewał. Wtedy go przebierałem. Za chwilę znów, i znów... I to było po ludzku poruszająco prawdziwe. Kiedy myłem to chudziutkie, wyniszczone ciało to myłem czyste, prawdziwe serce.
Tak zapamiętam Zbyszka. Czyste, otwarte serce. Czuję się nim obdarowany. Mam wielką wdzięczność, że mogłem je spotkać.
Tomek